Wraz z mężem Tonym Halikiem przejechali cały świat. Ich program „Pieprz i wanilia” bił rekordy oglądalności. Dziś Elżbieta Dzikowska nadal jest w drodze: dokumentuje, fotografuje i pisze książki, a w tym roku Pani Elżbieta stanowi jeden z Filarów Jury Konkursu biżuteryjnego Kalendarz Royal-Stone 2018.
Poniższy wywiad został pierwotnie opublikowany na łamach czasopisma “Pielgrzym”. Z podróżniczką i dziennikarką rozmawia Iwona Demska – dziennikarka czasopisma „Pielgrzym” i Radia PLUS. Wszystkie zdjęcia użyte w tekście pochodzą z pięknego, bardzo bogato ilustrowanego albumu “Biżuteria świata” autorstwa Pani Elżbiety Dzikowskiej, który ukazał się nakładem wydawnictwa BERNARDINUM.
Dodamy, iż wraz z Panią Elżbietą Dzikowską oraz Wydawnictwem Bernardinum przygotowujemy niespodziankę adresowaną do Uczestników naszego Konkursu biżuteryjnego – zdradzimy ją jednak w późniejszym terminie 🙂
Serdecznie zapraszamy Was do lektury!
W czepku urodzona
– Czy to prawda, że urodziła się Pani w czepku?
– Tak było. Przechowywała go przez długie lata moja babcia, a potem nie wiem, co się z nim stało. Jeżeli nie zostałam przez ten czepek zaduszona, to się naprawdę wzmocniłam i wierzę, że mi służy do tej pory. Uważam też, że życie powinno mieć sens, a nadaje ten sens praca, kreacja i miłość. To moim zdaniem najważniejsze rzeczy w życiu. No i nie zapominajmy o uśmiechu, bo to najkrótsza droga do serca. Jak powiedział Gandhi: „Uśmiechając się dajesz tak wiele, a nie tracisz nic”. Z kolei chińskie przysłowie głosi, że jeżeli nie masz co podarować, to podaruj uśmiech. Myślę, że to prawda. Przekonałam się o tym wielokrotnie, a zwłaszcza w krajach wschodniej i południowej Azji, gdzie mieszkają ludzie biedni, ale uśmiechnięci. Ten uśmiech wyzwala taką otwartość, nawiązuje się znacznie lepiej kontakty.
– W latach pięćdziesiątych studiowała Pani dość niezwykły, jak na tamten czas, kierunek – sinologię, inaczej mówiąc: filologię chińską. Skąd ten dość egzotyczny wybór?
– To wynikało z moich rodzinnych przeżyć. Niemniej jednak ta sinologia wydawała mi się bardzo interesująca, bo była potwornie trudna. Był też oczywiście powód bardziej prozaiczny. Jako młoda, zaledwie piętnastoletnia dziewczyna, zostałam aresztowana z powodu przynależności do nielegalnej, antykomunistycznej organizacji ZEW – Związek Ewolucjonistów Wolności, i przez pół roku przebywałam w więzieniu na zamku w Lublinie, tam gdzie został rozstrzelany przez Niemców mój ojciec. Na szczęście przyszła amnestia i pod koniec roku zostałam uwolniona. W ciągu sześciu miesięcy świetnie zdałam maturę, ale nie miałam szans, żeby dostać się na moje ulubione i wymarzone kierunki, jak choćby dziennikarstwo, archeologia czy historia sztuki. Pomyślałam, że może właśnie filologia chińska będzie dobra, ponieważ przyjmowano na ten kierunek co dwa lata i to zaledwie kilka osób. Moje podanie jednak odrzucono. Ale nie poddałam się. Sama pojechałam do Warszawy i zgłosiłam się do komisji odwoławczej. Dobry człowiek, profesor filozofii Andrzej Nowicki pożałował mnie i pozwolił na zdawanie egzaminu w dodatkowym terminie. Na szczęście zdałam i tak moje losy zaczęły się wiązać z Chinami. Jak skończyłam studia, to oczywiście nie mogłam znaleźć pracy; dziś pewnie ustawiałyby się do mnie kolejki z różnych firm. Wówczas, żeby zarobić na wspólne życie z moim pierwszym mężem – Andrzejem Dzikowskim, zaczęłam odkurzać książki w bibliotece uniwersyteckiej, potem pracowałam w Parku Kultury, paksowskim klubie „Maraton” i innych dziwnych miejscach, gdzie żaden kontakt nie przychodził po chińsku. To przyśpieszyło moją decyzję o studiowaniu historii sztuki. Przyjęto mnie na drugi rok i wtedy też dostałam propozycję od utworzonej właśnie redakcji miesięcznika „Chiny”. Odpowiedziałam, że z radością podejmę tam pracę pod warunkiem, że będę mogła stacjonarnie studiować. Tak też się stało. Jednak po pewnym czasie stosunki z Chinami się pogorszyły i czasopismo zostało zlikwidowane. Ponownie pojawiło się pytanie: co robić? Na szczęście ja, w czepku urodzona, nie musiałam się zbyt długo martwić brakiem pracy. Dostałam propozycję od utworzonego właśnie pisma „Kontynenty” – dział Ameryki Łacińskiej. Przyznałam się, że nie mam o tym kontynencie pojęcia, padła odpowiedź: nikt nie ma pojęcia, więc nabierałam tego pojęcia studiując język hiszpański, a po roku wysłano mnie do Meksyku. Dotarłam tam statkiem o romantycznej nazwie „Transportowiec”, mając przy sobie 180 dolarów na trzy miesiące. Wystarczyło. Zwiedziłam wszystko, co chciałam, poznałam zarówno sztukę przedkolumbijską, jak i współczesnych artystów, no i tak stałam się po pewnym czasie wybitnym specjalistą od Ameryki Łacińskiej (śmiech).
– Czy od wyjazdu do Ameryki Południowej zaczęła się Pani pasja podróżnicza?
– Jak wyjechałam do Meksyku i z niego wróciłam, to nabrano do mnie zaufania. I wtedy rzeczywiście zajęłam się tą Ameryką na długie lata. Meksyk stał się dla mnie jakby drugą ojczyzną. Sympatia do tego kraju wynika też z faktu, że poznałam tam później mojego drugiego męża – Tony’ego Halika. A to dzięki ówczesnemu prezydentowi – Luisowi Echeverrí Álvarezowi, którego spotkałam na jednym z przyjęć. Posadzono nas przy wspólnym stole. W tym czasie wybierałam się do Peru na roczne stypendium, ale dostałam wiadomość, że odwołana została minister kultury i moje stypendium jest nieaktualne. Pozostawał mi więc powrót do kraju. Zapytana przez prezydenta o plany, opowiedziałam, co się stało, a on zaproponował mi stypendium na rok, więc zostałam w Meksyku.
– A gdzie w tym wszystkim Tony Halik?
– Podczas mojego pobytu w Meksyku Tony Halik wrócił właśnie ze swoich licznych podróży. Halika „poznałam” już wcześniej na ekranie czarno-białego telewizora marki „Wisła”, opowiadał właśnie o skoczkach z Acapulco. Pomyślałam sobie wówczas: Jaki śmieszny facet – i go wyłączyłam. Do głowy mi oczywiście nie przyszło, że spędzę z nim dwadzieścia trzy lata. Widocznie przeznaczony był mi ten związek.
– W kolorze i na żywo Tony Halik wyglądał już ciekawiej?
– (śmiech) O tak! Był to człowiek pełen pasji, wszelakich pasji. I pragnął, żebym ja też posiadła te jego umiejętności. Chciał, żebym nurkowała z butlą tlenową, jeździła na nartach wodnych i latała na bojerach. Ta przygoda z bojerami trwała jednak dość krótko, bo jak się rozhuśtałam do 120 kilometrów, to zmasakrowałam swoim biustem ster, który się złamał, na szczęście biust pozostał nieuszkodzony. Pomyślałam wtedy, że to nie jest jednak sport dla kobiety. Spotkanie z Tonym Halikiem było najważniejszym w moim życiu. Łączyło nas nie tylko wspólne życie, ale także i praca. Mieliśmy podobne pasje. Interesował nas świat i ludzie. Tony’ego bardziej ludzie, zwłaszcza Indianie i zwierzęta, a mnie w tym czasie głównie zabytki i kultura. Jak podróżowaliśmy wspólnie, to każdy starał się te pasje realizować, ale nie zabraniał niczego drugiemu. Cieszyliśmy się nawzajem ze swoich osiągnięć. Współpracowaliśmy, a Tony realizował moje marzenia. Pytał, gdzie chciałabym pojechać, ja odpowiadałam na przykład, że tropem średniowiecznych katedr. Dostawałam wtedy zadanie, żeby taką drogę ułożyć i ja to robiłam. Kupiliśmy w tym celu polską przyczepę, „zaprzęgnęliśmy” ją do naszego samochodu i przez Europę dojechaliśmy aż do Santiago de Compostela. I takich podróży z pomysłem było wiele. Ale organizowaliśmy też trasy egzotyczne. Pierwszy film, który zrealizowaliśmy razem to „Obecność przeszłości” – tytuł wziął się od hasła meksykańskiego poety – Octavio Paza. Starałam się pokazać w tym dokumencie, w jakich obyczajach, w jakiej tradycji, strojach, muzyce, tańcach ta obecność przetrwała w Meksyku. Razem z mężem jeździliśmy i wyłapywaliśmy właśnie te elementy. To było naprawdę pasjonujące.
– Zastanawiam się słuchając Pani, jak w czasach PRL, kiedy podróżowaliście najintensywniej, uzyskiwała Pani paszport. Wtedy przecież o wyjazd zagraniczny trzeba się było bardzo starać.
– Najpierw wysyłała mnie redakcja „Kontynentów”, więc były to podróże służbowe. Jak wracałam, to oczywiście paszport musiałam oddać i potem ponownie złożyć podanie, żeby znowu mi go przyznano. Tony natomiast był dziennikarzem amerykańskiej sieci telewizyjnej NBC i tych problemów nie miał. Miałam więc możliwość podróżowania z nim i otwierania tych zakazanych okien i drzwi. Nasz program „Pieprz i wanilia” miał, w porywach, oglądalność 18 milionów widzów. Teraz programy podróżnicze, wszystkie razem, połowy tego nie mają. My pokazywaliśmy świat, a nie siebie. To były programy poznawcze i specjalnie jeździliśmy w takie miejsca, gdzie można podejrzeć prawdziwe życie. Inwestowaliśmy w to własne pieniądze, a warunki, w jakich mieszkaliśmy, często bywały naprawdę trudne.
Biżuteria
– Pani znak firmowy to fryzura i efektowna biżuteria, którą Pani bardzo lubi. Przekonać się o tym możemy w najnowszym albumie zatytułowanym „Biżuteria świata”.
– O tak, bardzo lubię oryginalną biżuterię, najchętniej noszę wszystkie odcienie koloru niebieskiego, to mój ulubiony. Dziś mam na sobie granatowy lapis lazuli, który przywieziony został z Iranu. Noszę go ze względu na jego właściwości magiczne. Przecież w najdawniejszych czasach biżuteria była wyłącznie amuletem. Miała strzec przed złym okiem, przed chorobami, kradzieżą, zapewniać powodzenie w polowaniu itp. W mojej książce chciałam pokazać nie tylko ładną biżuterię z całego świata, ale przede wszystkim pokazać jej historię i znaczenie. Proszę sobie wyobrazić, że najstarsze okazy znalezione zostały około 80 tysięcy lat temu w Grocie Gołębi w Maroku. To są muszelki z dziureczkami, przez które pewnie przewlekano rzemyk. Ciekawe, że na przykład w Tanzanii znaleziono może młodszą o 10 tysięcy lat biżuterię zrobioną z jaja strusia, konkretnie ze skorupki. Natomiast biżuterie metalowe, które pokazuję w albumie, mają zaledwie kilka tysięcy lat, a szklane pacioreczki pojawiły się dwa i pół tysiąca lat przed nasza erą.
– W albumie, oprócz biżuterii, zobaczyć możemy też tatuaże, zupełnie inne zresztą niż widziane na skórze choćby Europejczyków.
– Zarówno tatuaż, jak i skaryfikacje, czyli nacięcia na skórze – to jest taka okrutna biżuteria, ale związana z tradycją tych miejsc. A tatuaże, które pokazuję, są robione na ciele i twarzy, w różnych miejscach i z różnych powodów. Na przykład w Arunaćal Pradeś w plemieniu Apatani kobiety tatuują się, żeby być brzydsze. Wymagają tego ich mężczyźni, ponieważ gdyby nie były brzydkie, a słyną z urody, to by je porywali mężczyźni z plemienia Nashi. Z kolei w innym plemieniu – Konyak w stanie Nagaland w Indiach Północno-Wschodnich do tatuażu ma prawo mężczyzna, który zabił wroga. To jest zresztą stan zamieszkały przez byłych łowców głów. W książce pokazuję też tatuaż z henny, który robią sobie na zewnętrznej i wewnętrznej stronie dłoni kobiety wychodzące za mąż. Wracając do biżuterii, to ja w swoim albumie pokazuję ją w kontekście cywilizacyjnym. Pokazuję architekturę, pokazuję pejzaż, domy. Chcę w ten sposób uzmysłowić związek pomiędzy życiem rytualnym, życiem codziennym i biżuterią. Przecież architektura i pejzaż Indii to jest czysta biżuteria, wspaniała biżuteria natury.
Znana polska podróżniczka Elżbieta Dzikowska w swoim bogato ilustrowanym albumie prowadzi czytelnika po różnych krajach świata, ukazując historię ozdób i biżuterii. Przeglądając poszczególne strony tej niezwykłej pozycji wydawniczej poznajemy także autorkę jako osobę przepełnioną pasją kolekcjonowania oryginalnej biżuterii. W albumie znajdziemy liczne opisy szlachetnych kamieni, akcenty polskiej biżuterii oraz sztukę współczesnych ozdób. Ogromną zaletą tego dzieła są równoległe tłumaczenia wszystkich opisów na język angielski. Album jest przeznaczony dla każdej kobiety, która kocha biżuterię.
Publikacja wydana została w wersji polsko-angielskiej.
Album jest dostępny w Wydawnictwie Bernardinum – kliknij TUTAJ
Leave A Comment